Manewry i unifikacja ratownicza kandydacka 11-13.07.2025

Archiwum GRJ

„Oczami Kandydata”

Piątek, pogoda typowa dla tegorocznego lata, czyli deszcz, a termometr wskazuje jakąś podłą wartość jak na lipiec. Normalny człowiek przy takich prognozach siedziałby w domu i szukał wrażeń w kolejnym serialu. Jednak normalni ludzie nie zostają taternikami jaskiniowymi, a ci jeszcze mniej związani z normą uogólnioną szukają spełnienia w ratownictwie jaskiniowym. Tym sposobem, 11 lipca 2025 roku w malowniczo położonym Ranczo pod Wysoką Turnią spotkali się kandydaci na ratowników jaskiniowych. Ośmiu śmiałków, żeby nie nazwać nas inaczej, zgłosiło się na kolejne szkolenie. Tym razem dla części z naszej ekipy będzie to weryfikacja tego, czego zdołaliśmy się nauczyć od czasu rekrutacji. Instruktorzy twierdzą, że to nie egzamin, ale pewne napięcie czuć w powietrzu. Atmosfera niepewności, niedomówień i oczekiwania na niezapowiedziane jest wszechobecna. 

Zaczyna się niewinnie. Piątkowy wieczór wypełniają symulacje medyczne. Bardziej w formie zabawy zespołowej, aby kandydatom uzmysłowić, po raz kolejny zresztą, że ratownictwo to praca zespołowa. A jak zespół, to jedną z najważniejszych rzeczy jest komunikacja. Kakofonia dźwięków może zniszczyć pracę najlepszej grupy. Kolejną ważną rzeczą, którą instruktorzy trochę podprogowo chcą przekazać, jest przydział ról wg. tego co umiemy robić najlepiej albo wg. tego, gdzie najbardziej się przydamy. Potem wystarczy robić to, za co odpowiadasz, najlepiej jak potrafisz. Bo nic tak szybko nie zabija zgrania grupy jak nadmierny indywidualizm jej członków. Na tym kończy się piątkowy wieczór, a w zasadzie jego oficjalna część. Jeszcze trzy słowa na sobotę o tym co, gdzie i o której i można rozpocząć część mniej oficjalną. 

 

Archiwum GRJ

Sobotni poranek rozpoczęty od śniadania. Instruktorzy bardzo kulturalnie pozwolili nam na całonocny sen. Nie było pobudek w środku nocy i nieoczekiwanych wariacji. Po śniadaniu sprawne zbieranie sprzętu osobistego, zespołowego i wymarsz w skały. Tu instruktorzy postanowili sprawdzić biegłość w posługiwaniu się podstawowymi technikami ratowniczymi. Na pięknie rysującej się ścianie w parach, a w zasadzie chcąc być dokładnym, należy powiedzieć w dwójkach, mieliśmy się zmierzyć z czterema tematycznymi punktami. 

Jak ratownictwo jaskiniowe to nie mogło zabraknąć punktu z osławionego balansu. Bo jak mówi mistrz Bajorny „bez balansu nie ma ratownictwa”. Poszkodowany pojechał w górę, a następnie zjechał w dół i to w sposób kontrolowany wg. tego co zarządził regulator. 

Archiwum GRJ

Na kolejnym punkcie tyrolka. Wydaje się proste, ale jak na to co robisz patrzy Maciek, to banalne nawet rzeczy przestają być takie oczywiste. Jego wiedza i umiejętności i ten przeraźliwy momentami spokój potrafią odebrać pewność siebie. Nie żebyśmy mieli tej pewności jakoś w nadmiarze, ale nawet te okruszki się nie ostały. I wtedy nawet z pozoru łatwe pytanie „w którym kierunku zapracuje układ?”, wydaje się podchwytliwym testem na inteligencję. Suma summarum poszkodowany dotarł bezpiecznie na drugą stronę polany. 

    Po tyrolce czas na opiekę nad poszkodowanym w noszach. A jak nosze jaskiniowe to i liny. A zatem opieka odbywa się parę metrów na ziemią. Wisząc na linie trzeba wykonać kilka prostych działań ratowniczych. Proste to one są na poziomie gruntu. Bo przecież większość z nas zakładało nie raz rurkę u-g. i wentylowało poszkodowanego workiem samorozprężalnym. Jednak kilka metrów nad ziemią te same czynności już takie trywialne nie są. Bo poszkodowany ma własny ruch obrotowy, ratownik własny i trzeba najpierw spróbować się spotkać na tych orbitach, by potem móc cokolwiek zrobić. A Lech, nie ułatwiał sprawy. To każe spionizować nosze, to na powrót je wypoziomować. Tym sposobem do elementów medycznych dochodzą te techniczne, okraszone dość sporym wektorem siły, który momentami również nie gwarantował sukcesu. 

Archiwum GRJ

Na koniec zostało niby najprostsze, ale z jakiegoś tajemniczego powodu jednak poddane weryfikacji. A mianowicie poręczowanie i deporęczowanie. Podstawowa umiejętność dla taternika jaskiniowego. Bez niej nigdzie nie zjedziesz. Tu jednak był mały haczyk, pani instruktor, nie kto inny jak Rejczel we własnej osobie, oceniała nie tylko poprawność zakładanych węzłów w przepinkach, ale również ich różnorodność. 

Po wszystkim omówienie, krótkie gry i zabawy na poprawę pracy zespołowej i powrót na obiad. Iwona pysznie gotuje, a po kilku godzinach na linach ten obiad smakuje jeszcze lepiej. Zanim podano drugie danie, przychodzi informacja, że w jednej z jaskiń jurajskich utknęła, z nieznanych powodów, para grotołazów. Akcja jest oczywiście pozorowana, ale działania ośmiu kandydatów jak najbardziej realne. Planowanie, zebranie sprzętu, podział ról i wyjazd. Poszkodowani znajdują się w Piętrowej Szczelinie. Jaskinia wszystkim doskonale znana, co wcale nie ułatwiało zadania. Jak sama nazwa sugeruje, Piętrowa Szczelina jest po prostu wąską szczeliną w wielu miejscach. 

Pierwsza do jaskini wchodzi szpica medyczna. Mają za zadanie jak najszybciej dotrzeć do poszkodowanych i zabezpieczyć ich medycznie w oczekiwaniu na resztę zespołu. Następnie wchodzi dwóch odpowiedzialnych za łączność. Bez tego przekazywanie jakichkolwiek komunikatów, komend, raportów byłoby bardzo utrudnione i wymagałoby biegania łączników z punktu do punktu. Na koniec wchodzi ekipa mająca za zadanie przygotować poszczególne stanowiska ratownicze. 

Szpica dociera, poszkodowani to: 46 letni mężczyzna, który jak twierdzi, miał atak epilepsji oraz jego towarzyszka, która w zasadzie po nakarmieniu i ogrzaniu czuła się na tyle dobrze, że z jaskini wyszła o własnych siłach. Cała akcja ratownicza skupiła się zatem wokół poszkodowanego mężczyzny, który początkowo postanowił, że wyjdzie sam, ale po krótkim odcinku dostaje ataku drgawek i nie jest w stanie iść dalej. Transport poszkodowanego będzie musiał odbywać się przy użyciu noszy. Ci z was drodzy czytelnicy, którzy byli w Piętrowej, są w stanie wyobrazić sobie, jak trudny był to transport. Nie wystarczyło założyć jednego flaszencuga czy balans by wydobyć nosze. Kierownik działań ratowniczych dwoił się i troił, żeby nosze przemieszczały się tak by poszkodowany był w jak najlepszym komforcie psychicznym, termicznym, a jednocześnie by możliwie jak najszybciej dostarczyć go do otworu wyjściowego. 

Akcja skończyła się sukcesem, choć po drodze było wiele dramatycznych scen. Wyszliśmy po północy. Nikt jednak nie liczył czasu. Po wszystkim gonitwa myśli, która momentami trwa do dziś. Co można było zrobić lepiej? Jak usprawnić transport? Jak poprawić komunikację, medykę? itp.  Każdy miał poczucie, że dało się to zrobić lepiej. 

 

Archiwum GRJ

Na część z tych pytań instruktorzy, którzy jako duchy uczestniczyli w całości akcji, odpowiedzieli. W większości były to odpowiedzi konstruktywnie krytyczne. Wszystko niby dobrze, ale tu można było sprawniej, tam można było mniej kombinować, gdzieś nie zadziałali medycy na czas, a w innym miejscu transport się spóźnił. Życie dało znać o sobie w pełnej gamie niespodziewanych sytuacji. Bo jaskinia to nie piwnica, z której da się w czterech chłopa wynieść nosze z poszkodowanym na poziom 0, bez większej zadyszki.

Niedziela rozpoczęła się od śniadania i kawy. Potem godzinne omówienie akcji, które trwało ponad dwie godziny. A następnie zajęcia z pojedynczych technik ratowniczych jak, chociażby odcinanie poszkodowanego z liny. 

Całość szkolenia kończy oficjalne ogłoszenie, że 6 kandydatów na tym szkoleniu zakończyło swój staż kandydacki i stają się pełnoprawnymi członkami Grupy Ratownictwa Jaskiniowego. Uściski dłoni, gratulacje, pamiątkowe koszulki i zdjęcia. Teraz tylko “klar” na sprzęcie i można rozpocząć bezpieczny powrót. 

 

Archiwum GRJ

Moim towarzyszom dziękuję za możliwość pracy z nimi, to była przyjemność i zaszczyt móc być w takim zespole. Z Wami mogę konie kraść i ludzi ratować. 

Corpus Animus

 

Written by 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *